2 lipca | godz. 10:35
| napisał: Mateusz
"No
i jesteśmy spakowani oraz gotowi do drogi...". Tymi samymi słowami
rozpoczynał się zeszłoroczny blog "Chiny 2006". Tym razem jednak w
podróż udajemy się we dwójkę. Za chwilę wyruszamy do Katowic, stamtąd
odlatujemy o 19:30. Najpierw do Monachium, następna przesiadka w Dubaju
i wreszcie, po 23 godzinach podróży, lądujemy w Kuala Lumpur (Malezja).
Pierwszą noc śpimy nieopodal lotniska, gdyż zaraz następnego dnia czeka
nas jeszcze jeden lot - do Phnom Penh, stolicy Kambodży. Tam rozpoczyna
się przygoda. Szczegółowego planu podróży oczywiście nie ma, ale nie
jedziemy jednak tak bardzo "w ciemno", jak miało to miejsce w przypadku
Chin. Po Phnom Penh udajemy się do Siem Reap, gdzie zwiedzamy Angkor.
Następnie lądowy przejazd do Tajlandii. Tutaj najpierw Bangkok, później
chwila plażowania na południu kraju (prawdopodobnie na Ko Phi Phi) i
dalej ponownie Malezja. Zaczniemy od wyspy Palau Perhentian, a później
przejazd przez tropikalną dżunglę do górskiego kurortu Cameron
Highlands. Jak już znudzi nam się natura, to udamy się do Singapuru. Na
sam koniec zabawimy kilka dni w Kuala Lumpur, skąd wracamy do Polski 31
lipca.
3 lipca | godz. 05:44
| napisał: Mateusz
Siedzimy
zrelaksowani (wreszcie!) w samolocie Emirates Airlines. Jesteśmy po
dwóch winach. Ania wygodnie śpi (mamy cztery środkowe siedzenia dla
siebie), a ja postanowiłem napisać kilka zdań po tym, jak znudziło mi
się wpatrywanie w ekranik LCD, który każdy pasażer ma przed sobą.
Bardzo ciekawe urządzenie: do wyboru kilkanaście filmów, wiadomości,
sport, muzyka, gry, podgląd z kamer umieszczonych na przodzie i spodzie
samolotu oraz mapa z aktulaną pozycją. Właśnie przelatujemy nad
Rumunią, dalej Morze Czarne, Turcja i Iran. W sumie z Frankfurtu do
Dubaju prawie 5.000 km. Blog będzie powstawał na moim Mac'u, którego
mam ze sobą, a stronę uaktualiać będziemy w zależności od dostępu do
bezprzewodowych sieci. Dzięki Kamilowi (pozdrawiamy!), który
informatycznie opracował stronę blogu, uaktualnianie będzie możliwe
przez www, co znacznie uprości sprawę, zwłaszcza, jeśli będzie to
trzeba zrobić z kafejki internetowej. W każdym razie zanim nastąpił ten
relaks nie obyło się bez pierwszych przygód... Na katowickim
lotnisku, po pożegnaniu rodziców, oczekiwaliśmy na samolot wraz
towarzyszącymi nam Agnieszką i Jakubem (również pozdrawiamy!). W pewnym
momencie usłyszeliśmy "Pasażerownie Molasy proszeni są o zgłoszenie się
do informacji". Okazało się, że nasz lot do Monachium jest opóźniony i
możemy nie zdążyć na lot do Dubaju (mieliśmy niewiele ponad godzinę na
zmianę samolotu). LOT stanął więc na wysokości zadania i zaproponował
nam zmianę na samolot do Frankfurtu, stamtąd do Dubaju i dalej starą
trasą. Będąc pod wrażeniem funkcjonowania Star Alliance szybko
pożegnaliśmy się z Państwem Jasicami i pobiegliśmy do odprawy, gdyż
odlot do Frankfurtu był wcześniej, niż planowany lot do Monachium. We
Frankfurcie skytrain przewiózł nas na drugi terminal i tam, przy
odprawie, zaczęły się problemy. Trzy osoby próbowały przez pół godziny
(śmiejąc się przy tym na zmianę z załamywaniem rąk) dojść do tego, co
LOT w Katowicach zrobił z naszym biletem i w jaki sposób dalej nas
pokierował... Na szczęście ekipa rozwiązała problem, ale wszyscy
byliśmy na końcu mocno spoceni...
3 lipca | godz. 18:40
| napisał: Mateusz
Do
Dubaju dolecieliśmy nad ranem lokalnego czasu, od strony Zatoki
Perskiej. Lotnisko jest położone niemal w centrum miasta, więc widoki
podczas schodzenia do lądowania były imponujące. Osiedle drapaczy chmur
i sztuczna wyspa w kształcie palmy ze słynnym hotelem "żaglem" -
wszystko to jak na wyciągnięcie ręki. Po wyjściu z samolotu uderzył nas
żar powietrza - ponad 40 stopni Celsjusza. Nie zdążyło to jednak być
nawet trochę uciążliwe, gdyż zaraz podjechał klimatyzowany autobus i
przewiózł nas na klimatyzowany terminal. Tam pełno luksusowych sklepów,
eleganckich Arabów i naokoło woń porządnych perfum. Ta krótka wizyta w
Zjednoczonych Emiratach Arabskich wydała mi się bardzo ciekawa - trzeba
będzie kiedyś bliżej poznać ten zakątek Ziemii. Teraz lecimy do
Kuala Lumpur. Obok nas siedzi sympatyczny starszy Irakijczyk. Niestety
bardzo słabo mówił po angielsku, więc pomimo szczerych chęci z obu
stron nie udało się porozmawiał na temat światowej polityki. Powiedział
jednak, że Amerykanie w jego kraju są "very very bad". Ostatni
odcinek naszego lotu składa się z dwóch części (Aga Sz. - oto
rozwiązanie zagadki). Lot jest opisany jako "Singapore/Kuala Lumpur".
Najpierw zatem polecieliśmy do Singapuru, gdzie część pasażerów
wysiadła, a inni (czyli na przykład my) udali się na nieobowiązkowy
godzinny spacer po lotnisku. Następnie wróciliśmy do tego samego
samolotu (nawet bez zabierania swojego podręcznego bagażu) razem z
nowymi pasażerami, którzy zajęli miejsca tych, co wysiedli w Singapurze
jako porcie docelowym. Teraz samolot jest opisany jako "Kuala Lumpur /
Dubai" i my wysiądziemy w KL, a wtedy tam, na nasze miejsca, dosiądą
się pewnie pasażerowie lecący do z KL do Dubaju.
4 lipca | godz. 08:49
| napisał: Mateusz
Malezja
od samego początku wywarła na nas bardzo pozytywne wrażenie. Wszystkie
lotniska na naszej drodze były nowoczesne i eleganckie, a Kuala Lumpur
International Airport i tak zostawia je daleko w tyle. Nie na darmo
otrzymali w zeszłym roku tytuł najlepszego lotniska na świecie. Ciekawa
architektura, dużo metalu i szkła, a do tego sterylnie czysto.
Nowoczesna kolejka przewiozła nas do sali odbioru bagaży. Czekaliśmy na
naszą walizkę ponad 40 minut, co dość mocno poddenerwowało nas.
Obawialiśmy się, że w związku z zamieszaniem związanym z naszymi
biletami bagaż nie dotarł jeszcze do KL. Na szczęście w końcu walizka
pojawiła się. W międzyczasie rozmieniłem 20$, za które dostałem 67
malezyjskich ringgitów. Wychodzi na to, że 1 MYR to 0,85 PLN. Tuż po
wyjściu z lotniska odczuliśmy ten sam zapach wilgotnego i gorącego
powietrza, który poczuliśmy przy pierwszym kontakcie z Pekinem. Na tym
jednak podobieństwa kończą się, ale o tym później. Pierwszą noc
mieliśmy zarezerwowaną w dość drogim hotelu Concorde Inn, tuż koło
lotniska. Paradoksalne - wynika to z oszczędności... Lotnisko mieści
się 70 km od centrum KL, a gotowi do opuszczenia go byliśmy tuż przed
1:00 w nocy. Musielibyśmy jechać taki kawał taksówką, w środku nocy
szukać noclegu w ogromnym mieście, a rano wracać na lotnisko na kolejny
lot do Phnom Penh. Tymczasem po telefonie do hotelu w ciągu kilku minut
przyjechał po nas busik i zabrał nas tam gratis. Jechaliśmy również
kilka minut. Zdążyliśmy zatem wyspać się, chociaż pobudka o 9:00 rano
nie należała do przyjemności - dla naszego biologicznego zegara była to
3:00 w nocy, a poprzednia noc w samolocie (przynajmniej dla mnie) nie
była przespana. Malezja jest krajem muzułmańskim, choć nie
radykalnym. Wszędzie widać jednak kobiety z chustami na głowie.
Malajowie są bardzo niscy i drobni, o rysach nieco arabskich, choć
oczach oczywiście skośnych. Oprócz tego jest tu sporo Hindusów. Wszyscy
są przemili, uśmiechnięci, niezwykle pomocni i dobrze mówią po
angielsku. W przeciwieńtwie do Chin nie odczuwa się natarczywości, a
pojedynczego człowieka traktuje godnie.
5 lipca | godz. 03:51
| napisał: Mateusz
Tak
więc skoro chcieliśmy prawdziwej Azji, to ją mamy. Kambodża nie
rozczarowała nas, ponieważ spodziewaliśmy się, że będzie tu niełatwo...
Ale od początku. Rano w hotelu zjedliśmy śniadanie - otwarty bufet z
ogromną ilością różnorodnych azjatyckich potraw - niezwykle
aromatycznych i kolorowych. Najedliśmy się do pełna, kosztując niemal
wszystkiego. Po obiedzie kąpiel w hotelowym basenie, a następnie
przejazd na lotnisko. Podczas niemal dwugodzinnego lotu z Air Asia -
promocja nowego singla Paris Hilton! Sam pilot zachęcał do zakupu. Phnom
Penh już z powietrza wyglądało jak mała wioska Polski B sprzed lat.
Niska, ale rozległa zabudowa i asfalt jako rzadkość. Okolice stolicy to
natomiast mnóstwo rozlewisk wodnych i krajobraz ogólnie jak po powodzi.
Nic dziwnego - zdecydowaliśmy się na tę podróż w deszczowej porze
roku... Jeszcze na lotnisku rozmieniłem tradycyjne 20$ na 76 tysięcy
rieli. Jak się później okazało - niepotrzebnie, ponieważ w Kambodży w
powszechnym obiegu jest dolar amerykański, a posługiwanie się narodową
walutą należy do rzadkości i raczej ekstrawagancji. Do zarezerwowanego
wcześniej "Okay Guesthouse" taksówka zawiozła nas za 7$. Nie było
możliwe targowanie się, ponieważ jest to cena "urzędowa" korporacji
obsługującej lotnisko. Po drodze mijaliśmy krajobrazy jak te z Chin,
jednak w wersji najbardziej hardcore: pootwierane na ulicę partery
budynków, w których dzieje się wszystko: gotowanie, naprawianie
motorków, ubój zwierząt, spawanie, budowanie, zabawy dzieci, itd.
Wszechobecny handel uliczny wszystkim (np. benzyna w butelkach po
Fancie), co rusz sterty śmieci, brud i smród zgnilizny. Niczym ze
"śmiesznych" e-maili Khmerowie na motorkach przewożą wszystko - od
świeżo zabitej krowy (w całości), porzez stertę szmat, z której ledwie
wystają czy całą pięcioosobową rodzinę. Ruch kołowy (zaskakujące!) jest
jednak zdecydowanie spokojniejszy niż w Chinach (co nie oznacza, że
mniej chaotyczny), więc wydaje się bezpieczniej. W planowanym na nocleg
miejscu okazało się, że... nie ma dla nas pokoju! No fakt,
rezerwowaliśmy, ale przyszli inni klienci, a teraz tak dużo turystów...
Gospodarz stanął jednak na wysokości zadania, zawiózł nas do
pobliskiego hotelu "Her Royal Highness" i chyba nawet dobrze na tym
wyszliśmy. Za 10$/noc mamy dwójkę z klimatyzacją, TV i łazienką w
bardzo dobrej lokalizacji - tuż obok pałacu królewskiego i nieopodal
głównego nadrzecznego bulwaru Sisowath Quay. Parter hotelu przypomina
najlepsze czasy kolonialne - antyczne ręcznie rzeźbione meble,
kryształowe żyrandole i haftowane dywany. Wszystko jednak niepierwszej
świeżości ani tymbardziej czystości. Po zakwaterowaniu się wyszliśmy na
obiad na wspomniany wcześniej bulwar. Na szczęście już nie padało.
Codzienna tropikalna ulewa miała tego dnia miejsce jeszcze przed naszym
przylotem. Rozeznaliśmy kilka miejsc i okazało się, że jest (jak na
Azję) dość drogo. Na pewno kilkakrotnie drożej niż w przewodniku
datowanym na 2004. Wydaje nam się, że zaczął się pewien boom i moda na
Kambodżę, co zresztą widać po doświadczonych wcześniej kłopotach z
noclegami i ilości białych turystów, kręcących się po ulicach. To z
kolei nakręca ceny, zwłaszcza, gdy kraj jest tak biedny. W każdym razie
do jedzenia wybraliśmy khmerską kuchnię, gdzie zjedliśmy za 6,70$ (ceny
w menu oczywiście w dolarach) przepyszne rzeczy: Ania - ryż z
krewetkami, a ja - makaron ryżowy zapiekany z kurczakiem i orzeszkami
ziemnymi. Do tego było najlepsze w regionie piwo z Laosu. Do hotelu
wracaliśmy już po zapadnięciu zmroku, co nie było łatwe - dziurawe
chodniki albo ich brak, a na ulicach stada motorków i tuk-tuków. Do
tego błoto i spore kałuże. Po drodze zaczepiało nas mnóstwo żebraków,
handlarzy i taksówkarzy - wróciło to, co było najbardziej drażniące w
Chinach. Postanowiliśmy, że wcześnie pójdziemy spać, aby dnia
następnego zwiedzać miasto od świtu.
6 lipca | godz. 12:10
| napisał: Ania
Drugi
dzień w Phnom Penh minął szybko i bardzo intensywnie. Obudziliśmy się
wcześnie (o 6:00), bo chcieliśmy zaraz po śniadaniu iść na targ. I tak
się stało. Po dwóch jajkach bez soli i niedopieczonych tostach (za 1,5$
od osoby) udaliśmy się na miejskie targowisko. JACIE, jakie to były
wrażenia. Pełno ludzi, smród, błoto i hałas. Mieliśmy dwa główne cele:
Mateusz - zdjęcia, ja - spodnie, bo wzięłam tylko jedne i już tego
żałuję. Więc weszliśmy w jedną z "uliczek" i próbowaliśmy przedostać
się jak najbliżej centrum. Ludzi było więcej niż w "Mańanie" w
najlepszą gąrączkę sobotniej nocy. Śliczne panie sprzedawały dosłownie
wszystko i wszędzie: kurczaki, surowe mięso z kością i bez, ryby,
którym właśnie oderżnięto płetwy, tysiące warzyw i owoców, których
nawet nie uadło mi się zidentyfikować. Zaraz obok tego cyrku z
jedzieniem były ubrania, kadzidła, artykuły samochodowe. Nie mogliśmy
się nadziwić temu wszystkiemu. Mateusz robił zdjęcia, a ludzie
uśmiechali się do nas nieustannie. Tylko jedna puszysta pani siedząca
między surowymi kawałkami krowy wygrażała nam coś w swoim języku
wymachując jednocześnie tasakiem, który jeszcze przed chwilą służył jej
do rozdzielalania krowich żeber. Targowisko było przednie i niech się
schowa każde inne, nawet dzierżoniowskie. Poszukiwania spodni w miom
rozmiarze zmusiły nas do tego, aby udać się na inny targ - Psar Tuol
Tom Pong, podobno najlepszy w Phnom Penh. Zawiózł nas tam tuktuk
(motorek z przyczepką, w której się siedzi) ]za jedyne 2$ (komunikacja
miejska tutaj nie istnieje). Po drodze mijaliśmy ludzi w codziennych
dla nich sytuacjach: dzieci wracające ze szkoły, czteroosobowe rodziny
na jednym motorze zmierzające gdzieś, sprzedawców okolicznych
przysmaków z wózkami wypełnionymi jedzieniem. I tak dotarliśmy na
miejsce. Targ faktycznie był wielki, a różnił się od tego poprzedniego
tym, że miał dach i betonową podłogę, więc było trochę czyściej.
Obrazki podobne do tych porannych. Wśród tysiąca usług, z jakich można
było skorzystać, znajdowały się i usługi fryzjerskie, jednak Michała
Chabzdy nie zamieniłabym na nie. Spodnie!!! To po nie, m. in.
przejechaliśmy pół miasta. Mierzyłam różne dziwne rzeczy: wiązane z
przodu, z tyłu, boku, warstwowe, spódnico - spodnie, tak kiedyś u nas
modne, ale nie znalazłam żadnych dobrych. Mateusz był lepszy, bo kupił
koszulkę od jednej z pań, która rozpoznała w nas Czechów. Blisko była. W
drodze powrotnej z targu dlugo włóczyliśmy się przypadkowymi ulicami
stolicy i podpatrywaliśmy zwykłych ludzi. Doszliśmy do wniosku, że to
więcej uczy niż wizyta w odrestaurowanym specjalnie pod turystów pałacu
królewskim, ociekającym w złocie i luksusach. Tam nie znaleźlibyśmy
prawdziwej Kambodży. To tak jak z Zakazanym Miastem w Chinach.
Pamiętacie Asiu, Bartku??? Po powrocie, zmęczeni położyliśmy się
spać. Po drzemce udaliśmy sie na północ miasta. Najpierw zwiedziliśmy
Wat Ounalom - rozległy buddyjski kompleks, gdzie mieści się m.in.
siedziba zwierzchnika kościoła buddyjskiego w Kambodży. Później
poszliśmy do Wat Phnom - najstarszej buddyjskiej świątyni, położonej na
zielonym wzgórzu. Bilet kosztował 1$ od osoby (płacą jedynie
obcokrajowcy). Świątynia, jak świątynia, nie zrobiła na mnie wrażenia,
chociaż była bardziej naturalna niż te chińskie. Za to widok za nią był
niecodzienny. Całe stado kicających małpek skaczących po drzewach,
zwiasających z gałęzi i wszystko to na wyciągnięcie ręki, bez żadnego
ogrodzenia, bramek. Tak po prostu. Poza małpami zachwyciła mnie jedna
dziewczynka, która sprzedawała jakieś badylki, którymi można było
karmić zwierzęta. Mała była tak śliczna i urzekająca, że musiałam
powstrzymywać się, żeby jej nie dotknąć. To podobno jest źle odbierane.
W ogóle dzieci w Kambodży są niesamowite. Z pewnością nie mają łatwego
życia. Prawie wszystkie czymś handlują: wodą mineralną, przewodnikami,
czy mapami. Są głodne, zaniedbane, brudne i bose. Najczęściej opiekują
się same sobą. Do rzadkości nie należą obrazki w stylu: pięciolatek
niosący w chuście przewiązanej przez plecy kilkumiesięcznego braciszka
lub siostrzyczkę. Proszą turystów o jedzenie i zaczepiają ich.
Dziewczynka od małp była wyjątkowa. Miała słodką, umorusaną buźkę i
piękne oczy. Od początku pobytu w Kambodży pozytywnie zaskakuje
nas pogodna. Jest gorąco, ale do wytrzymania. Wieje wiatr i to właśnie
łagodzi upał. Pora, w jakiej tu jesteśmy, jest porą deszczową. Mimo to
nie odczuliśmy jeszcze tego na własnej skórze, dlatego że popołudniową
ulewę przespaliśmy. Jutro ruszamy dalej, do Siem Reap.
7 lipca | godz. 05:42
| napisał: Mateusz
Po
śniadaniu (tym razem coś a'la omlet z bananami i miodem) pod nasz hotel
przyjechał firmowy busik "Mekong Express", który zabrał nas na główny
przystanek tej linii autobusowej. Wybraliśmy ją jako naszego
przewoźnika do Siem Reap. Bilet kupiliśmy już dzień wcześniej w hotelu
(10$ od osoby). Tutaj wiele spraw załatwia się "na słowo". Rano
zostawiłem pieniądze w recepcji i bilety faktycznie po południu już
czekały. Autobus był bardzo porządny - klimatyzowany, z wideo
(oglądaliśmy m.in. Jasia Fasolę i show promujący zakładanie kont w
banku), poczęstunkiem i toaletą na pokładzie. Czysty i higieniczny do
tego stopnia, że stewardesa hermetycznie pakowane chusteczki podawała
szczypcami!!! W ogóle stwierdziliśmy po drodze, że mieszkańcy Kambodży
nie śmierdzą (w przeciwieństwie do Chińczyków) i toalety są tutaj
czyste (do tego w każdej kabinie mała "słuchawka" prysznicowa do umycia
tego i owego). Widoki po kilkudziesięciu kilometrach stały się
monotonne. Podmokłe pola, palmy, drewniane domki na kilkumetrowych
palach, bardzo chude krowy, od czasu do czasu świątynia. Zdarzały się
też miasteczka - niezwykle chaotyczne architektonicznie i ze stertami
porozrzucanych śmieci. Droga, którą jechaliśmy (asfaltowa, choć wąska)
jest główną drogą krajową. Przy niej ulokowały się liczne stragany, w
tym takie z benzyną w butelkach. Ruch spory, ale mało samochodów
osobowych. Głównie motorki, wozy zaprzęgnięte w osły, wspomniane krowy,
pick-upy i busiki, a na wielu z nich kilkunastu pasażerów jedzie nawet
na dachu! W ruchu drogowym panuje oczywiście chaos (choć chyba
pozorny), ale jak pisałem już wcześniej, jest spokojniej i bezpieczniej
niż w Chinach. W połowie drogi autobus miał postój. Wypiliśmy wtedy po
mleczku kokosowym prosto z owoca, do którego wbito nam słomkę (2.000
rieli/szt, czyli ok. 1,40 zł). Punktualnie o 14:00 (jeszcze jechaliśmy)
rozpoczęła się ulewa. Trwała niecałe 30 minut i spowodowała ogromne
kałuże i błoto po kolana tam, gdzie nie ma asfaltu. Tego dnia jednak
nie rozpogodziło się po deszczu, lecz delikatnie kropiło (z przerwami)
do wieczora. Przed 15:00 byliśmy na miejscu. Na dworcu autobusowym
(o ile jedno wielkie bagno z kawałkiem dziurawego zadaszenia można tak
nazwać) czekał na nas Khmer z karteczką "Welcome Mr. Mateusz Molasy".
To efekt wcześniejszej rezerwacji pokoju w Queen Angkor Villa (śliczna
dwójka z łazienką i klimatyzacją 12$, śniadanie i rowery w cenie).
Tuktukiem dojechaliśmy do eleganckiego, dużego i nowo wybudowanego
domu, którego właścicielem jest młody Austriak. Siem Reap to baza
wypadowa do zwiedzania Angkoru - kompleksu świątyń uznanych za jeden z
siedmiu cudów świata. Centrum miasteczka TO NIE JEST KAMBODŻA! Tak nie
wygląda ten kraj! To enklawa zbudowana dla obcokrajowców, których na
ulicach jest 80%. Eleganckie sklepiki, kafejki, restauracje, dyskoteki,
domki jak ze szwajcarskiej widokówki, nowoczesne deptaki i jedna wielka
budowa naokoło - nowych podobnych obiektów. Dostosowane do tego są
oczywiście ceny. Chociaż i tak jest taniej niż w Polsce, to na pewno
dwa razy drożej niż w Chinach, gdzie w granicach 20-25 zł płaciliśmy za
obiad dla czterech osób. Tutaj - ledwo zjemy we dwójkę za te pieniądze.
W Siem Reap zostajemy niestety jeszcze dwa pełne dni, z czego jeden
poświęcimy na Angkor - oby nie tak bardzo zadeptany...
8 lipca | godz. 14:30
| napisał: Mateusz
Z
tą szwajcarską widokówką sporo przesadziłem. Najbardziej eleganckim
obrazkom z Siem Reap daleko nawet do chińskiego Baoguo. Zresztą to
zupełnie inny styl. W każdym razie drugiego dnia naszego pobytu w tym
mieście po prostu unikaliśmy centrum zakorkowanego przez białych
turystów. Zabraliśmy rowery i pojechaliśmy w przeciwnym kierunku.
Wycieczka okazała się bardzo interesująca. Dojechaliśmy między innymi
do szkoły. Dzieci miały przerwę w lekcjach i świetnie się bawiły, a my
razem z nimi. Coraz więcej rozmawiamy z lokalnymi mieszkańcami.
Khmerowie są wspaniałymi ludźmi. Radośni, dowcipni, mądrzy (w
przeciwieństwie do Chińczyków) i wydają się być bardzo zadowoleni z
życia, pomimo tego, że są biedni. Pracownicy willi, w której mieszkamy,
zarabiają 50$ miesięcznie i to dla nich dużo. Niektórzy przyjeżdżają do
pracy do Siem Reap z prowincji oddalonych o kilkaset kilometrów - u
siebie zupełnie nie mieliby co robić. Mnóstwo ludzi mieszka na ulicach
- zarówno w Phnom Penh, jak i tutaj, w Siem Reap. Inni - w drewnianych
domkach z dziurami w ścianach, przykrytych folią chroniącą przed
deszczem. Wszyscy są przyjażni i czujemy się bardzo bezpiecznie. Punktualnie
o 17:00 czekaliśmy przed kasą biletową do Angkoru. Jednodniowy bilet
(20$ od osoby), kupiony po 17:00, jest ważny na popołudnie w dniu
zakupu oraz cały dzień następny. Do tego wynajęliśmy tuktuka z kierowcą
(5$) i udaliśmy się do najważniejszej świątyni kompleksu - Angkor Wat,
zbudowanej za czasów wielkiego imprerium Khmerów w XII wieku. O ile
zazwyczaj nie pałam entuzjazmem do zwiedzania takich miejsc - tym razem
szybko zmieniłem zdanie. Obiekt robi ogromne wrażenie, nie tylko ze
względu na swoją wielkość. Zawiera niezliczoną ilość prefekcyjnych
rzeżb i płaskorzeźb, które zwiedza się wędrując zawiłymi korytarzami.
Jutro wstajemy na wschód słońca nad Angkorem i zwiedzamy kilkanaście
kolejnych świątyń.
9 lipca | godz. 17:23
| napisał: Ania
Obudziliśmy
się bardzo wcześnie (3 z minutami) i pojechaliśmy z naszym
tuktuk-kierowcą na wschód słońca, ponownie do Angkor Wat - największego
sakralnego obiektu na świecie. Ku naszemu zdziwieniu turystów było
dużo. Każdy z zapartym tchem wpatrywał się w szczyty Angkor Wat, bo
ponad nimi miało wzejść słońce. Rzeczywiście wzeszło, ale za chmurami.
No nic, postanowiliśmy się nie zrażać. Udaliśmy się na dalsze
zwiedzanie niektórych elementów "miasta" Angkor. Wybraliśmy krótką
trasę, gdyż na te dłuższe zazwyczaj nie wystarcza jeden dzień (niektóre
świątynie Angoru są oddalone nawet o kilkadziesiąt kilometrów od Siem
Reap). Rozpoczęliśmy od przejechania przez jedną z pięciu bram
prowadzących do Angkor Thom. Tuż za nią mieliśmy krótki postój, podczas
którego podziwialiśmy stado małp. Podeszliśmy i obserwowaliśmy je. Po
jakimś czasie zobaczyliśmy, że nasze kapelusze przeciwsłoneczne, które
zostawiliśmy w tuktuku, są zżerane przez dwie inne małpy. Nasz kierowca
odważnie odparł atak i wyrwał kapelusze i już, kiedy mieliśmy ruszać,
nagle dwie kolejne małpy wskoczyły na siedzenie tuktuka. Mateusz szybko
trzepnął w ramię pierwszą z nich, na co druga, w ramach zemsty, tak
samo trzepnęła Mateusza, robiąc przy tym wielkie oczy. Nawet nie wiem,
ile spośród nich w tym czasie siedziało na dachu...Wystraszyliśmy się
trochę, ale było śmiesznie. Mateusz ma małą traumę, jednak powinna
minąć z czasem. Uff! Pojechaliśmy dalej. Naszym celem były teraz:
Bayon, Baphuon, Taras Słoni, Taras Trędowatego Króla, Ta Keo, Ta Prohm,
Ta Som Banteay Srei. Zwiedzaliśmy te największe (Ta Keo), gdzie trzeba
było wspinać się po stromych, kamiennych schodach baaardzo wysoko, te
najmniejsze (Ta Som), najbardziej tajemnicze (Bayon), legendarne i
znane z filmów (Ta Prohm) i wreszcie te, zarezerwowane dla kobiet
(Banteay Srei). W przerwie zjedliśmy śniadanie gdzieś w przydrożnej
"kawiarence" i wypiliśmy czarną kawę. Trasę, przewidzianą na 7 godzin,
zrobiliśmy trochę szybciej. Po południu mieliśmy niesamowitą wycieczkę
do kambodżańskiego domu dziecka. Znaleźliśmy się tam właściwie przez
przypadek, gdyż nasz kierowca tuktuka myślał, że zawozi nas w inne
miejsce. Dom zamieszkuje może z 50 małych dzieciaczków. Wszystkie
śliczne, mądre i zdolne, czego byliśmy świadkami. Dzieci spontanicznie
zatańczyły oryginalny khmerski taniec połączony ze śpiewem i grą na
instrumentach. Były cudowne i wzruszające, aż szkoda mi było odjeżdzać.
I tak minęła niedziela: pełna wrażeń, uśmiechów dziecięcych, krzyków
małpich i innych ciekawych momentów...
9 lipca | godz. 17:39
| napisał: Mateusz
Dzisiaj
opuściliśmy Kambodżę - kraj wspaniałych ludzi, za którym już tęsknimy.
Jesteśmy cali i zdrowi, żeby przypadkiem nie napisać "a nie mówiłem?".
Minusem jest natomiast fakt, że pieniądze rozchodzą się dwa razy
szybciej, niż w planach. Nasza dzienna średnia dochodzi do 70$/parę.
Teraz jednak powinna spadać, a przynajmniej taką mamy nadzieję. Bardzo
drogi był Angkor i trochę kosztowała też nasza działalność
charytatywna. Ale takim uroczym i biednym dzieciaczkom nie sposób
odmówić... Poza tym jesteśmy kiepscy w targowaniu się. Ja nie mam
nerwów do tego, a Ania ma za dobre serce ("on taki biedny, daj mu te
trzy dolary..."). Asiu, brakuje nam Ciebie tutaj (nie tylko z tego
powodu oczywiście)! O 7:00 rano przyjechał pod naszą willę minibus
zbierający gości z różnych pensjonatów. Zabrał nas i zawiózł do
miejsca, z którego rusza główny autobus do Poipet (przejścia
granicznego z Tajlandią). Następnie minibusik kursował jeszcze po
kolejnych pasażerów, kolejnych i kolejnych... Wreszcie zapakowani
(bagaże były w środku autobusu, gdyż pojazd ze względu na wysokie
zawieszenie nie posiadał luków bagażowych), wyruszyliśmy z Siem Reap
o... 9:00! Miała to być najtrudniejsza trasa naszej tegorocznej
wycieczki, a poszło nawet całkiem dobrze. Mieliśmy sporo szczęścia z
pogodą. Pomiędzy Siem Reap a Poipet nie ma asfaltowej drogi, więc gdy
pada to pokonanie niespełna 200 km odcinka może zajmować ponad 12
godzin (o ile droga w ogóle jest przejezdna). Tymczasem nie padało od
dwóch dni, więc jedyną uciążliwością były wszechobecne kłęby kurzu
(oprócz stanu technicznego autobusu, a zwłaszcza jego zawieszenia).
Drogę pokonaliśmy w 6 godzin i tylko z jedną awarią - złapaniem gumy.
Załoga autokaru szybko jednak uporała się z wymianą koła. Na
kambodżańsko-tajską granicę dojechaliśmy wymęczeni, wypoceni i cali
brązowi od charakterystycznego koloru kurzu, który wszędzie powdzierał
się w ogromnych ilościach. Formalności zajęły kolejną godzinę i o 16:00
- TAJLANDIA! Jak tutaj uroczo! Rozmieniłem pieniądze (tym razem 60$, za
które otrzymałem 1,992 bhatów; 10 BHT = 0,86 PLN) i poszliśmy na
pierwsze zakupy. Bilety autobusowe do Bangkoku (200 BHT/szt), wspaniały
shake owocowy (30 BHT) i kilogram nieznanych nam jeszcze owoców o
niebiańskim smaku (30 BHT). Autobus odjechał po 17-tej, gdy zostały
sprzedane wszystkie miejsca w nim (nie ma sztywnym godzin kursowania) i
właśnie jedziemy. Właściwie to minęła 21:00 i już dojeżdżamy -
rozpoczynają się przedmieścia 10-milionowej metropolii. Na razie
kilkupiętrowe i wielopasmowe autostrady oraz osiedla mieszkalne.
Zresztą od samej granicy inna cywilizacji - zegarek przestawił się o
kilkadziesiąt lat do przodu w porównaniu z Kambodżą. Wysiądziemy na
Khao San Road, gdzie jest najwięcej hosteli i pensjonatów. Nie mamy
żadnej rezerwacji, ale powszechnie wiadomo, że nie powinno być
problemów ze znalezieniem noclegu.
11 lipca | godz. 04:39
| napisał: Mateusz
Do
Khao San Road, legendarnej mekki turystów tej części Azji, zraziliśmy
się od pierwszego wejrzenia. Tłumy białych staruchów z młodymi Tajkami
za rączkę, tandetne stragany, głośne dyskoteki i nieprzeciętna
drożyzna. Nocleg znaleźliśmy na pobliskiej Rambuttri Road, znacznie
spokojniejszej. Po odwiedzeniu kilku pensjonatów sąsiadujących ze sobą,
wybraliśmy "Place Inn". Dwójka z klimatyzacją za 300 BHT (25 zł). Nie
jest tu najpiękniej, ale w miarę czysto i przestronnie. No i (co
cieszy!) jest światło ze zwykłej żarówki, a nie zimna jarzeniówka,
stosowana powszechnie zarówno w Kambodży, jak i tutaj. Najlepsze
jednak, że mój Mac znalazł 5 bezprzewodowych sieci internetowy i
wszystkie ogólno dostępne! Mamy zatem w pokoju darmowy internet - na
tyle szybki, że rozmawiamy przez Skype i słuchamy Tok FM. Dzisiaj
zwiedzaliśmy miasto. Zaczęło się od szczęśliwego przypadku, który
później wielokrotnie powtarzał się. Zagadał do nas przypadkowy
przechodzień, pytając o to skąd jesteśmy i gdzie chcemy iść. Słysząc
"Polska" od razu skojarzył "Lech Wałęsa". Po kilkunastominutowej
rozmowie znalazł nam tuktuk'a za właściwą cenę 30 BHT (a nie 200 BHT,
od których rozmowę zaczynają inni kierowcy). Wraz naszym nowym kierowcą
zaczęliśmy od śniadania przy ulicznym straganiku - 30 BHT na osobę za
ryż z owocami morza. Później 32-metrowy posąg buddy, świątynia z "buddą
szczęśliwym" i świątynia z "czarnym buddą". W międzyczasie nauczyliśmy
się kilku przydatnych tajskich zwrotów i porozmawialiśmy z naszym
kierowcą o życiu w Tajlandii. Ma on żonę i czwórkę dzieci na północy
kraju, ale widzi rodzinę raz na 4-5 miesięcy. W Bangkoku jest sam i
pracując zarabia ich utrzymanie oraz na szkołę dla dzieci. Przy okazji
ciekawostka: tuktuki jeżdżą tutaj na gazie LPG, który kosztuje niecałe
80 gr za litr. Na koniec mile spędzonych prawie dwóch godzin nie
potrafiłem zapłacić 2,50 zł za tyle pracy tego człowieka! Z podwójnego
wynagrodzenia bardzo się ucieszył, a dla nas przecież to i tak
śmiesznie mało, zwłaszcza, że gdyby nie przypadek to pewnie znacznie
więcej by nas kosztowała podobna wycieczka. Następnie chodziliśmy
uliczkami dzielnicy Ratanakosin, robiąc to, co lubimy najbardziej:
obserwując ludzi i ich życie. Przy okazji jedliśmy, jedliśmy,
jedliśmy... przepyszne potrawy! W Bangkoku bardzo popularne są uliczne
kramy, które serwują różnorodne przekąski. Ich ceny wahają się w
granicach 5-20 BHT (40 gr do 1,60 zł). Próbowaliśmy między innymi
grillowanego kurczaka na patyku, pierożki z tajemniczym nadzieniem i
smażone banany. Wszystko przygotowywane i podawane jest dość
higienicznie, a do tego smakuje fantastycznie. Do pensjonatu wróciliśmy
tramwajem rzecznym - bilet 13 BHT. Wieczorem wybraliśmy się na jeden
z licznych targów ulicznych. Rozciągał się on na setkach metrów
kilkunastu ulic i można tam kupić absolutnie wszystko. T-shirty
"firmowe" od 50 BHT, spodnie od 100 BHT, torebki, tony zegarków,
pirackich płyt CD i filmów DVD. Ciuchy jakości oczywiście różnej, ale
jest sporo rzeczy naprawdę dobrych. Zakupy ograniczyliśmy jednak do
plecaczka za 370 BHT (utargowane z 550 BHT) i całkiem przyzwoitych
klapek dla Ani za 45 BHT. Jutro z samego rana idziemy zwiedzać
najważniejsze zabytki Bangkoku, czyli otaczaną największą czcią
świątynię buddyjską Wat Phra Kaeo i Wielki Pałac. Po południu uciekamy
z hałaśliwego i tłocznego Bangkoku.
12 lipca | godz. 15:42
| napisał: Mateusz
Kolejny
dzień rozpoczęliśmy zgodnie z planem. Piechotą udaliśmy się do
pobliskiego Wielkiego Pałacu (wstęp 250 BHT). Główną atrakcją kompleksu
(niedostępnego w całości dla zwiedzających, gdyż Krój Tajlandii wciąż
korzysta z wielu zabudowań) jest świątynia Wat Phra Kaeo, a w niej
najważniejszy w kraju posąg Buddy, zwany Szmaragdowym (Bartek! Jest tam
także rzeźba hinduskiego pustelnika, który wymyślił Jogę). Niestety
czerpanie pełnej przyjemności podziwiania Pałacu, olśniewającego
pięknem barw i kształtów, zakłóca tłum hałaśliwych turystów oraz Tajów
udających się na pielgrzymki do Buddy. Niełatwe było też samodzielne
połapanie się w tym co jest czym. Chciaż mieliśmy "firmową" mapkę
Pałacu i szczegółowy opis w przewodniku Pascala, to i tak trochę czasu
zajęło nam zorientowanie się w nazwach i znaczeniu poszczególnych
obiektów. Niestety alfabet tajski nie posiada jednej wzorcowej normy
zapisywania odpowiednich słów alfabetem łacińskim, więc często ta sama
nazwa inaczej wyglądała w naszym przewodniku, na mapce i na tabliczce
informacyjnej przy samym obiekcie. Po wizycie w Pałacu i (ze względu na
ulewę) przymusowym postoju na terenie zadaszonego targu (gdzie
oczywiście jedliśmy, jedliśmy, jedliśmy...) udaliśmy się do Wat Po
(wstęp 50 BHT) - ostatniej już tego dnia świątyni. Celem wizyty był
gigantyczny (45 metrów) Leżący Budda. Następnie, nie mogąc dogadać
się z kierowcami tuktuków, którzy żądali za przejażdżkę 300 BHT, do
naszego hotelu wróciliśmy klimatyzowanym autobusem miejskim.
Jednorazowy bilet: 11 BHT. Zabraliśmy rzeczy i pojechaliśmy na
południowy dworzec autobusów dalekobieżnych. Ponieważ spodobała nam się
komunikacja miejska, więc ponownie z tego środka transportu
skorzystaliśmy, odmawiając tym razem taksówkarzowi oferty 80 BHT za
kurs. Na dworcu szybko udało nam się odnaleźć właściwy autobus, który
jechał do Kanchanaburi - miejsca upatrzonego przez nas na kolejny
przystanek. Sugerowaliśmy się licznymi rekomendacjami bywalców forum
dyskusyjnego Lonely Planet, którzy polecają to miejsce jako dobre na
odpoczynek od Bangkoku, a jednocześnie położone w okolicach
obfitujących w atrakcje turystyczne. Stolicę opuszczaliśmy bez uczucia,
że za mało czasu tam spędziliśmy. Miasto niczym nas nie zachwyciło,
choć był to oczywiście ważny przystanek w naszej podróży. 2,5-godzinna
podróż na Zachód Kraju kosztowała nas po 77 BHT. Warunki było
komfortowe, klimatyzacja porządnie działała, a kierowca to istne
wcielenie szatana! Mało komu udało się go wyprzedzić. Swoją drogą
zaobserwowaliśmy, że w Tajlandii niebezpiecznie jeżdżą jedynie autobusy
i tuktuki. Poza tym ruch kołowy (lewostronny) również odbywa się dość
spokojnie. Drogi krajowe z bezkolizyjnymi skrzyżowaniami przypominają
nasze trasy szybkiego ruchu, a zwykłe drogi powiatowe mają zazwyczaj po
dwa pasy w każdym kierunku. Kanchanaburi przywitało nas krajobrazem
zielonych pagórków. Ślicznie tutaj! Z dworca autobusowego pojechaliśmy
do Jolly Frog Guesthouse, również rekomendowanego przez forumowiczów
Lonely Planet. To najskromniejsze, chociaż najładniejsze miejsce w
naszej dotychczasowej podróży. Pensjonat położony tuż przy rzece Kwai
Yai mieści się w kompleksie otwartych zabudowań, niczym pole
campingowe. Jest restauracja pokryta strzechą, dużo zieleni z
ustawionymi stolikami oraz leżakami do dyspozycji gości, a pokoje
gościnne mieszczą się w niemal tekturowych dwupoziomowych domkach. W
każdym kilkanaście pokoi z niezależnymi wejściami. W naszym (200
BHT/noc), ulokowanym na piętrze, znajduje się również łazienka. Z
tarasu mamy piękny widok na rzekę i pagórki w tle. Nie ma ciepłej wody
(chciaż w tutejszym klimacie nie jest to żadną uciążliwością), toaletę
spłukuje się z wiadra wody garnuszkiem, klimatyzacji brak, ale...
Internet bezprzewodowy dostępny! Ceny w restauracji bardzo przystępne -
Tajskie posiłki od 25 BHT, a "amerykański" steak z wieprzowiny z
frytkami i surówką za 85 BHT. Niestety stosunkowo drogie jest tutaj
piwo - od 50 BHT za małą porcję. Nie martwi nas to jednak, pijemy
głównie shake'i owocowe, których ceny zaczynają się od 20 BHT. Zawsze
są one przyrządzane ze świeżych owoców (banany, melon, papaja, ananas,
mango...) i smakują niezwykle orzeźwiająco.
14 lipca | godz. 06:55
| napisał: Ania
Rano
obudziliśmy się nie tak wcześnie, jak zamierzaliśmy, bo dopiero o 6:00.
Chcieliśmy wstać naprawdę z kurami, bo naszym celem tego poranka miał
być pływający targ w Damnoen Saduak, oddalony od naszej miejscowości o
ponad dwie godziny jazdy. Tradycja targu jest bardzo stara. Dawniej,
kiedy nie było jeszcze dróg, jedynym sposobem wymiany towarów przez
tajskich rolników było korzystanie z kanałów. Dzięki nim załatwiali oni
swoje interesy i komunikowali się z pozostałymi mieszkańcami miasta.
Tradycja przetrwała do dziś. O świcie targ służy okolicznym rolnikom,
nieco później dostarcza atrakcji turystom. Po małym poślizgu czasowym,
z bananami na pierwsze śniadanie, udaliśmy się tam trzema pojazdami.
Najpierw songthaew za 10 BHT (otwarta półciężarówka, w której siedzi
się "na pace" na dwóch przeciwległych ławkach), później autobus do Ban
Phe za 40 BHT, aż wreszcie znów songthaew - tym razem za 20 BHT. Na
miejscu od razu dorwała nas puszysta pani zachęcając, abyśmy wzięli
łódź, którą mieliśmy przemierzać kanały. Nie sposób było jej odmówić,
bo po pierwsze chwyciła mnie za rękę, po drugie chwyciła za serce
pięknymi komplementami. Utargowaliśmy odpowiednią cenę (250 BHT za
godzinę) i mogliśmy wsiąść do łodzi sterowanej przez sympatycznego,
bezzębnego Taja. Pływaliśmy między straganami (znajdującymi się również
na łódkach), na których można było kupić przeróżne rzeczy: pamiątki,
ubrania i smakołyki. Skusiły nas smażone banany, świeży ananas na
patyku, jeszcze raz smażone banany i na zakończenie drugiego śniadania
mleko kokosowe. Mniam, wszystko mniam. Po godzinnej kanałowej rundzie i
kilku zrobionych zdjęciach, zeszliśmy na ląd i jeszcze chwilę
pospacerowaliśmy między straganami znajdującymi się w hali. Kiedy
mieliśmy dość, postanowiliśmy wrócić do pensjonatu. I znowu ta sama
droga, ale ceny wyglądały nieco inaczej. Po powrocie czytaliśmy
książki, zaległe gazety i słuchaliśmy Tok FM, dzięki czemu ciśnienie
nam się podniosło. Leżeliśmy także na hamakach rozwieszonych w cieniu
palm kokosowych. Miło! Dzień spędziliśmy leniwie.
14 lipca | godz. 06:56
| napisał: Mateusz
Kolejny
dzień naszego pobytu w Kanchanaburi spędziliśmy na zorganizowanej
wycieczce, którą zakupiliśmy w jednym z biur podróży za 890 BHT na
osobę. Spora konkurencja pomiędzy licznymi agencjami turystycznymi
spowodowała, że ceny wszędzie są podobne, a marże minimalne. Wycieczka
łączyła zarówno atrakcje krajobrazowo-rekreacyjne, jak i lekcję
historii. O 8:00 pod nasz pensjonat podjechał minibus, następnie
zabraliśmy jeszcze Belgów z innego hotelu i w 9-osobowym składzie +
pani przewodnik + kierowca najpierw udaliśmy się do Parku Narodowego
Erawan. Znajduje się tam wodospad o siedmiu poziomach i zajmuje on
szczególne miejsce w świadomości Tajlandczyków - nie tylko ze względu
na swe piękno, ale także z powodu, że przypomina słonia o trzech
głowach. Słoń natomiast jest ich dawnym symbolem narodowym. W Parku
spędziliśmy 3 godziny spacerując samodzielnie wdłuż trasy w górę i w
dół wodospadu, pośród bujnej roślinności tropikalnego lasu. Następnie
zaproszono nas na obiad wliczony w cenę. Po obiedzie rozpoczęła się
druga część wycieczki, która jest związana z odwiedzinami miejsc
pamięci po "Kolei śmierci", budowanej w czasie II wojny światowej przez
Japończyków. Jej trasa łączyła Tajlandię z Birmą. W pracach przy
budowie kolei niewolniczo pracowali alianccy jeńcy wojenni i przymusowi
robotnicy azjatyccy, których w czasie niespełna dwóch lat zginęło
prawie 200 tysięcy. Pierwszym miejscem postoju była Przełęcz Ognia
Piekielnego. Tutaj przy pomocy najprymitywniejszych narzędzi robotnicy
przemieszczali miliony metrów szcześciennych skał, aby móc ułożyć tory
kolejowe. Dalej wizyta w muzeum z pamiątkami z czasów budowy, zdjęciami
i pokazami multimedialnymi. Wreszcie przejażdżka wciąż istniejącym i
eksploatowanym odcinkiem trasy, na którym jeżdżą lokalne pociągi
wykorzystywane codzinnie przez okolicznych mieszkańców (większość
trasy, od Nam Tok do Birmy, została zniszczona wkrótce po wojnie). Na
sam koniec zawieziono nas nad słynny most na rzece Kwai, który jest
najważniejszym symbolem tej tragedii. Wycieczka była bardzo
interesująca i warta swojej ceny. Jeśli byśmy chceli we własnym
zakresie organizować objazd tych miejsc, z pewnością nie udałoby się to
w jeden dzień. Poza tym wątpliwe jest czy wyszłoby to taniej -
musielibyśmy korzystać z wielu środków transportu na poszczególnych
odcinkach, a sam wstęp do Parku Narodowego kosztuje dla indywidualnego
turysty 400 BHT.
15 lipca | godz. 03:53
| napisał: Mateusz
Jesteśmy
w trakcie długiej podróży na południe Tajlandii, nad morze do Krabi.
Postanowiliśmy zorganizować ją sobie na własną rękę, rezygnując tym
samym z pośrednictwa biur podróży. Wydawało nam się, że sami dojedziemy
tam taniej i wcale nie zajmie nam to więcej czasu. Faktycznie na
miejscu będziemy trochę szybciej i ciut taniej. Tajlandia to bardzo
łatwy kraj do podróżowania - zarówno samodzielnego, jak i
zorganizowanego. Z bogatej oferty licznych agencji turystycznych opłaca
się korzystać zwłaszcza, gdy ma się mało czasu lub gdy potrzeba
fachowego komentarza przewodnika. Z dogadaniem się nigdzie nie ma
kłopotów. Jest bardzo tanio, chociaż i tak ceny są średnio o 30% wyższe
niż w naszym przewodniku Pascala z roku 2005. Najbardziej zdrożał
transport (o czym co krok się przekonujemy), najmniej noclegi. Jak się
dowiedzieliśmy, przyczyną jest drastyczny wzrost ceny paliwa w ciągu
ostatnich dwóch lat. Obecnie litr benzyny "95" kosztuje 27-28 BHT, a
diesla 25 BHT. Wczoraj przyjrzeliśmy się cenom produktów w sklepie
sieci "7-Eleven", marki znanej nam jeszcze z Hongkongu. Duża woda: 12
BHT, Coca-Cola w puszce: 10 BHT, Red-bull (oryginalny! receptura napoju
sprzedawanego w Polsce została podpatrzona w Tajlandii): 12 BHT,
makaron ryżowy: 8 BHT, hot-dog (przypominający ten ze Statoil'a): 19
BHT, chipsy Lay's (duża paczka): 20 BHT, pasta do zębów Colgate
Whitening: 26 BHT, gumy do żucia Wrigley's Extra: 10 BHT. Sklepiki
"7-Eleven", które nieco przypominają naszą "Żabkę", chociaż są
zdecydowanie nowocześniejsze, można spotkać co kilkaset metrów nawet w
najmniejszych miasteczkach. W każdym razie wracając do podróży, to
po 13:00 opuściliśmy Jolly Frog w Kanchanaburi i udaliśmy się na
dworzec autobusowy, korzystając z Songthaew'a. Pojazdy te pełnią
funkcję lokalnego prywatnego transportu. Nie mają stałych godzin
kursów, zatrzymać je można w dowolnym momencie i wtedy wsiąść lub
wysiąść. Tym razem dowiedzieliśmy się na ulicy, że kurs powinien nas
kosztować 8 BHT na osobę, więc nawet nie rozmawiając z kierowcą po
prostu wręczyliśmy mu 16 BHT przy wysiadaniu na dworcu. To najmniej,
jak dotąd. Następnie wsiedliśmy do autobusu dalekobieżnego do Bangkoku
(77 BHT). W Bangkoku wysiedliśmy na znanym nam już południowym dworcu
autobusowym. Stamtąd też odjeżdżają autobusy do Krabi. Mieliśmy do
wyboru 3 opcje: autobus VIP za 920 BHT, I klasa za 638 BHT i II klasa
za 461 BHT. Wszystko dokładnie dwa razy drożej, niż w przewodniku.
Wybraliśmy opcję trzecią. Po posiłku w barze dworcowym (ryż z
krewetkami za 25 BHT porcja) przed 19-tą opuściliśmy Bangkok. Jedzie
się dobrze i sporo pospaliśmy. Autobus jest klimatyzowany, na
wyposażeniu kocyk dla każdego pasażera i durny tajski film na video.
Teraz dochodzi 6 rano i powoli zbliżamy na miejsce. Za oknem już jasno,
a krajobrazy to wysokie skały porośnięte palmami.
16 lipca | godz. 14:06
| napisał: Mateusz
Krabi
to niewielkie, choć rozległe miasteczko. W jego centrum, gdzie
wysiedliśmy z autobusu, nie ma nic ciekawego. Natomiast w odległości
30-40 km znajdują się wspaniałe plaże, wokół których powstało zaplecze
turystyczne w postaci hoteli, domków campingowych, restauracji, itd.
Niektóre z tych plaż zostały mocno zniszczone w czasie tsunami w
grudniu 2004. Dojeżdżając do Krabi nie wiedzieliśmy jeszcze którą z
plaż wybierzemy jako bazę na kilka kolejnych nocy, podobnie jak dwójka
sympatycznych młodych Holendrów, których poznaliśmy w autobusie i z
nimi na razie trzymamy się. Zdecydował przypadek - akurat z dworca
autobusowego ruszał songthaew na Ao Nang (50 BHT od osoby). Po
niespełna półgodzinnej przejażdżce wylądowaliśmy w czwórkę w centrum
sympatycznego turystycznego kurortu. Po lewej stronie głównej drogi
widok niewiele różniący się od chorwackich czy włoskich miejscowości o
podobnym charakterze: kramy z ciuchami, restauracyjki na otwartym
powietrzu - zamknięte jeszcze po nocnych imprezach, głębiej niska
zabudowa hoteli. Po stronie drugiej - inny świat. Żółciutka plaża z
drobnym piaseczkiem, morze o niebywałym turkusowym kolorze, a na
horyzoncie wspomniane wcześniej skały otaczające miejscowość i
wystające raz po raz z głębin wodnych. Bajecznie piękny widok. Nie
mając żadnych namiarów na miejsca noclegowe zapytaliśmy o nie kierowcę
songthaew'a. Próbował nam coś powiedzieć, ale akurat nie porozumieliśmy
się. Zaczęliśmy rozglądać się i ruszyliśmy w poszukiwaniu wymarzonego
miejsca na odpoczynek. Nie minęło 5 minut jak podjechał do nas
Marokańczyk na motorku. Powiedział, że dzwonił do niego kierowca
songthaew'a z informacją, że ktoś szuka tutaj noclegów i czy to
przypadkiem nie my. Okazało się, że ma on bungalowy 150 metrów od plaży
w cenie 300 BHT za domek z łazienką, wiatrakiem, TV i lodówką, a za 450
BHT to samo, tylko jeszcze z klimatyzacją. Bierzemy! Ten tańszy
oczywiście, podobnie Holendrzy. Domek jest świeżo zbudowany i
wyposażony, estetyczny, czysty i położony wśród gęstej tropikalnej
roślinności, którą można podziwiać z dużego tarasu. Marokańczyk
ożeniony z Tajką jest przesympatycznym człowiekiem. Opowiedział nam
sporo o lokalnych atrakcjach i poradził co i jak można zwiedzić małym
kosztem we własnym zakresie, a gdzie udać się na zorganizowaną
wycieczkę. Po śniadaniu, nie tracąc czasu, popłynęliśmy regularnie
kursującą łodzią dwurufową (bilet 100 BHT) na sąsiednią plażę Ao
Railey, uznawaną za jedną z najpiękniejszych w Tajlandii. Ze względu na
otaczające ją skały można się tam dostać jedynie drogą morską.
Zachodnia część Ao Railey faktycznie poraża pięknem. Wschodnia
natomiast została doszczętnie zniszczona przez tsunami. Niektóre
pensjonaty i restauracje już się odbudowały, ale większość wciąż jest
zrujnowana - jakby nietknięta od czasu tej tragedii. Na końcu, zanim
wróciliśmy na naszą Ao Nang, zabawiliśmy dłużej na południowej części
Ao Railey. Plaża przechodzi tam w jaskinie, do których wpływa morze.
Widok kilkudziesięciometrowej skały z wiszącymi stalaktytami nad sobą,
podczas leżenia w ciepłej wodzie o niebiańskim kolorze, to uczucie nie
do zapomnienia.
17 lipca | godz. 12:49
| napisał: Ania
Obudziliśmy
się z myślą, że dziś wydarzy się coś niezwykłego. Sytuacja temu
sprzyjała, gdyż dzień wcześniej zakupiliśmy (1300 BHT od osoby)
całodzienną wycieczkę na wyspy Ko Phi Phi. O 8:30 wyruszyliśmy w rejs
motorówką. Nie wiem, co to był za model, ale pędziła jak oszalała. Pech
chciał, że pokusiliśmy się o miejsca na rufie!!!! Początkowo podobała
mi się ta zabawa: trzęsło, bujało, góra, dół, w lewo, w prawo... Po
jakichś 15 minutach (cała podróż trwała 45 minut, gdyż dzieliła nas od
wyspy odległość 45 km) miałam już dosyć. Jedyne, co mnie cieszyło, to
krajobrazy wysokich skał wynurzających się z morza i fakt, że śniadanie
tego poranka zjedliśmy bardzo małe z uwagi na pośpiech. Motorówka
skakała dosłownie przez fale, a im morze było bardziej wzburzone, skoki
wydawały się gwałtowniejsze i gwałtowniejsze. Miałam wraźenie, że głowa
mi się urwie, a kręgosłup rozpadnie na tysiące małych kostek. Wreszcie
dopłynęliśmy do pierwszego przystanku, czyli bezludnej wyspy Phi Phi
Leh - miejsca, które słynie z tego, że zamieszkują je morskie jaskółki,
których jaja sprzedawane są do Japonii, Singapuru czy Hongkongu, gdzie
używa się ich do przygotowywania ekskluzywnych i bardzo drogich dań.
Zaraz potem popłynęliśmy do tam, gdzie woda była tak lazurowa, że
jeszcze takiej nie widziałam. Jej czystość pozwoliła na oglądanie
kolorowych rybek z zupełnie innej perspektywy - z wody. W tym miejscu
bowiem nasz przewodnik rozdał nam maski i inny potrzebny do nurkowania
sprzęt i kazał nam wyskoczyć za burtę. Tak zrobiliśmy! A co
zobaczyliśmy pod wodą??? Rafy koralowe niczym podwodny las, a między
nimi tysiące kolorowych ryb, które otaczały nas. Mateusz próbował je
łapać, ale rybki były szybsze. Poza tym od ilości kolorów dostał
oczopląsu i mało widział :). Po czasie spędzonym w wodzie popłynęliśmy
na Maya Bay. Tam kręcono sceny do filmu "The Beach". Tym razem nie
zachwyciły nas krajobrazy, gdyż cały ich urok był przysłonięty
olbrzymią ilością turystów, łodzi i niestety śmieci. W miedzyczasie
dopłynęliśmy do uroczej restauracji przy plaży Ton Sai na Phi Phi Don.
Tam zjedliśmy lunch. Wszystko było pyszne, a rozpracowany nowy przepis
na kurczaka z orzeszkami nerkowca spróbuję zastosować w domu. Podobnie
z zupą z kurczaka i mleka kokosowego. Z pełnymi brzuchami udaliśmy się
na spacer po turystycznym centrum tej wyspy. Nie ma na niej dróg,
motorów ani samochodów. Są tylko małe hotele, domki campingowe i
sklepiki. Wszystko nowe lub w trakcie budowy. Ton Sai zostało
kompletnie zniszczone w czasie Tsunami. Następnie ponownie władowalismy
się do motorówki. Na pełnym morzu znowu przerwa na nurkowanie. Widoki
pod wodą równie piękne jak za pierwszym razem. Woda cieplutka i
orzeźwiająca. Po zakończeniu podziwiania świata podwodnego, czekał nas
ostatni punkt programu: Bamboo Island. Bardzo ładna wyspa z szeroką
plażą, na której znalazłam dużo ślicznych muszelek. Droga powrotna
upłynęła w sennej atmosferze, bo na rufie już nie siedziałam, więc
kołysało lekko. Był to dzień pełen naprawdę niezwykłych wrażeń.
17 lipca | godz. 16:45
| napisał: Mateusz
Wczorajsza
wycieczka na Ko Phi Phi to faktycznie jedno z najciekawszych wydarzeń
tych wakacji. Uczucie wolności i radości z piękna tego świata, które
towarzyszy w trakcie gonitwy motorówką przełamującą morskie fale, pęd
wiatru, kolor morza i okoliczne widoki, to jest nie do opisania.
Tymczasem w ostatni dzień pobytu w Krabi leniuchowaliśmy. Trochę
leżeliśmy na naszej plaży, trochę spacerowaliśmy i oczywiście sporo
jedliśmy. O ile posiłki w restauracjach są tutaj stosunkowo drogie
(100-200 BHT), o tyle nie zawodzi nas ulubione stołowanie się na
ruchomych kramach. Jemy wspaniałe grillowane ryby (25-40 BHT),
naleśniki z owocami (15 BHT), sałatki tajskie (30 BHT) i ulubionego Pad
Thai'a (30 BHT). Jest to syta potrawa przyrządzana na oczach klienta:
najpierw na gorące naczynie rzuca się kurczaka lub krewetki, następnie
wbija jajko, dosypuje warzyw i na końcu miesza z makaronem ryżowym. Nie
brakuje oczywiście przypraw. Tajlandia to kraj uśmiechniętych i
życzliwych ludzi, bardzo przyjazny turyście. Ponoć najprawdziwsza
Tajlandia jest na północy kraju, gdzie niestety ze względu na
ograniczenie czasowe nie udało nam się dotrzeć. Ale nic straconego - co
się odwlecze, to nie uciecze. Na pewno warto tutaj wrócić. Jest to też
kraj niezwykle bezpieczny, gdzie chyba kradzieży nie ma! Codziennym
widokiem jest otwarte biuro czy sklep, w którym nikogo nie ma, a na
stole leżą telefony komórkowe, laptopy, itp. Podobnie z barami przy
plaży - drogie alkohole stoją na półkach w zasięgu ręki, a obsługi
brak. Dlaczego nas, Polaków, tak dziwi to, co wydaje się tutaj normalne? Jutro
opuszczamy Tajlandię. O 6:30 minibus lokalnego biura podróży zabierze
nas spod samego domku i zawiezie na przejście graniczne z Malezją,
oddalone stąd o 8 godzin jazdy. Zdecydowaliśmy się na opcję z agencją
turystyczną (500 BHT za osobę), ponieważ inaczej byśmy prawdopodobnie
nie dotarli do Malezji tego samego dnia. Korzystanie z publicznych
środków transportu wymagałoby przynajmniej trzech przesiadek i raczej
musielibyśmy szukać noclegu gdzieś po drodze.
18 lipca | godz. 16:08
| napisał: Mateusz
Im
bardziej zbliżaliśmy się do granicy, tym bardziej zmieniały się
krajobrazy za oknem minibusa: architektura, ludzie i asortyment
przydrożnych kramów z jedzeniem. Pojawiało się też coraz więcej
meczetów. To znak, że zbliża się muzułmańska Malezja. Mniej więcej od
pięćdziesiątego kilometra przed granicą regularnie na drodze pojawiały
się posterunki z uzbrojonymi po szyję żołnieżami, którzy pojedynczo
przepuszczali każdy pojazd przyglądając się uważnie jego pasażerom.
Mijało nas też kilka transporterów opancerzonych w pełnej gotowości do
działania. Czytałem swego czasu, że jest w tym rejonie niebezpiecznie,
ale nie wiedziałem, że sprawa jest tak poważna! Chodzi o jakąś rebelię
tajlandzkich muzułmanów, którzy walczą zbrojnie o niepodległość trzech
prowincji przy granicy z Malezją, ale nie wiem dokładnie na czym
konflikt stoi. W każdym razie dojechaliśmy bezpiecznie. Po
przekroczeniu granicy od razu dało się zauważyć, że jesteśmy z zupełnie
innym kraju, niż poprzednie. Do Kota Bharu (największe miasto w
okolicy, położone ok. 30 km na południe) dojechaliśmy podmiejskim
autobusem. Nowoczesny, klimatyzowany i... z kasą fiskalną, która
wydrukowała nam bilet przy wsiadaniu (3,90 RM od osoby = 3 zł)! To
postęp cywilizacyjny w stosunku do Tajlandii, gdzie za przejazd
kasowała osoba zatrudniona do tego celu na etacie, a cenę ustalała "na
gębę", zazwyczaj bez jakiegokolwiek biletu czy paragonu. Pierwsze
widoki średnie: znacznie większy brud i nieład. W Kota Bharu
wysiedliśmy (uzględniając godzinną różnicę w czasie) po 18-tej.
Udaliśmy się do Ideal Guesthouse, ocenionego w przewodniku Pascala jako
bardzo schludny i czysty. No, jeśli to jest czystość jak na tutejsze
standardy, to nie wiem jak będą wyglądały nasze kolejne miejsca
noclegowe... Dostaliśmy dwójkę za 25 RM (ok. 20 zł), dopłaciłem jeszcze
5 RM za kod dostępu do bezprzewodowego Internetu. Pokój jest naprawdę
obskurny. Na środku stoi łóżko, nad łóżkiem wiatrak oraz jarzeniówka i
nic poza tym! Ściany obdrapane, na suficie zacieki po jakiejś wodzie...
Łazienka wspólna, a w niej sedes spłukiwany wodą z wiadra i prysznic z
zimną wodą. No nic, w Chinach czasami bywało gorzej... Udaliśmy się
na wieczorny spacer po mieście, które jest... hm... jakieś takie
dziwne. Nie potrafię jeszcze okreslić tego klimatu. Z jednej strony
bardziej znajome przez liczne globalne marki (Pizza Hut, KFC, Burger
King, obuwie Bata), a z drugiej bardzo orientalne. Może to przez te
wszystkie kobiety w dziwacznych kolorowych długich sukniach i z
chustami na głowie? Byliśmy bardzo głodni, więc nie chceliśmy ryzykować
z nieznaną nam jeszcze kuchnią lokalną i na kolację udaliśmy się do
Pizza Hut. Zjedliśmy "zestaw dla dwojga" za 17 RM (niecałe 14 zł) i
najedliśmy się porządnie. W tej cenie były dwie zupki, pieczywo
czosnkowe, dwie małe pizze i dwie małe Pepsi. Następnie krótki spacer
po okolicy z wizytą w dwóch sklepach. Najpierw coś a'la nasz Rossman,
ale znacznie większy. Ceny bardzo niskie. Szampony, mydła, pasty do
zębów, tusze do rzęs... wszystko markowe i za połowę naszych cen.
Niektóre produkty nawet za 1/3 (na przykład Ani płyn do soczewek
kontaktowych). Później wizyta w opisywanej wcześniej sieci "7-Eleven".
Artykuły spożywcze droższe niż w Tajlandii, ale wciąż tańsze niż w
Polsce. Sporo ciekawostek, które będzie trzeba popróbować. Jutro
rano uciekamy z Kota Bharu. Najpierw taksówką, za którą już
zapłaciliśmy w recepcji naszego "hotelu" (24 RM), do portu w Kuala
Besut, a stamtąd szybką łodzią motorową (60 RM od osoby za rejs w dwie
strony) na wyspę Pulau Perhentian, gdzie mamy zamiar spędzić 3 noce.
19 lipca | godz. 16:15
| napisał: Mateusz
Pulau
Perhentian są to dwie wyspy: duża "Besar" i mała "Kecil". Pierwsza z
nich jest zabudowana luksusowymi kurortami, gdzie ceny noclegów liczy
się w setkach ringgitów. Druga natomiast ma charakter backpakerski. Nie
ma na niej hoteli, lecz jedynie kilka ośrodków z domkami campingowymi
rozlokowanymi wokół dwóch plaż: na wschodzie wyspy Long Beach i na
zachodzie Coral Beach. Pozostała część tego niewielkiego lądu jest
porośnięta gęstą dżunglą tropikalną. Wyspy Perhentian (a zwłaszcza
Kecil) są zupełnie inne niż tajlandzkie Ko Phi Phi. Znacznie bardziej
dzikie i ciche. Nie ma tutaj brukowanych ścieżek, a restauracyjki wokół
każdej z plaż nie są murowanymi domkami, lecz drewnianymi barakami z
piaskiem na podłodze. Infrastruktura nie jest też rozwinięta w głębi
wyspy, a jedynie na długości 100-150m wzdłuż dwóch plaż. Poza tym na Ko
Phi Phi główny sezon turystyczny trwa od listopada do marca (mieliśmy
znów wyjątkowe szczęście z pogodą podczas naszej wycieczki tam), a
tutaj sezon mamy w pełni właśnie teraz. Rano taksówką do portu
jechaliśmy ponad godzinę (nota bene był to Mercedes W115). Nie jestem w
stanie pojąć, jak kierowcy kalkulowała się ta trasa za pieniądze, które
zapłaciliśmy, ale to już nie mój problem. Następnie w porcie, gdy
zebrała się odpowiednia grupa kilkunastu pasażerów, szybka motorówka
zawiozła nas na wyspy i po kolei wysadzała poszczególnych pasażerów
tam, gdzie sobie tego życzyli. Nas na Long Beach na wyspie Kecil, a że
był to ostatni przystanek, więc mieliśmy po drodze okazję zobaczyć
wszystkie pozostałe plaże. Motorówka zatrzymuje się w odległości
kilkudziesięciu metrów od brzegu i następnie podpływa po wysiadającyh
mała taksóweczka wodna, która za 2 RM od osoby przewozi na ląd. W tym
momencie pierwszy raz pożałowaliśmy, że mamy walizki, a nie plecaki.
Ciąganie ich po piasku jest niemożliwe... W każdym razie zostawiliśmy
bagaże w jednej z restauracyjek i poszliśmy na obchód lokalnych
ośrodków campignowych. Znaleźliśmy cudowne miejsce - na samym końcu
plaży, kilkadziesiąt metrów pod górkę w ośrodku "Rock Garden". Mało
tego - nasz domek jest ostatni! Tak więc z tarasu mamy widok z góry na
zatokę Long Beach, a po drugiej stronie, zaraz za domkiem, gęstą
dżunglę (co ma swoje wady i zalety). Płacimy 20 RM za noc, ale warunki
są iście spartańskie. Drewniany camping jest wyposażony jedynie w łóżko
i mostkitierę nad nim. Deski na podłodze są poukładane tak, że można
pomiędzy niektóre włożyć pięść. Podobnie z luką dzielącą ściany od
dachu. Elektryczność w postaci jednej żarówki (i żadnego gniazdka) jest
dostępna jedynie w godzinach 19:00-3:00 (na wyspie prąd istnieje
jedynie dzięki prywatnym agregatom spalinowym). Chcieliśmy obcowania z
naturą i je mamy. W domku, w związku z jego nieszczelnością, mamy całe
zoo. Ania najbardziej boi się jaszczurek o długości ręki mniej więcej
do wysokości łokcia. Ale to nic, dzisiaj raz widzieliśmy nawet ponad
metrową. Spokojnie schodziła sobie z palmy... Ponoć nie są groźne.
Oprócz tego słyszymy z dżungli mnóstwo nieznanych nam dźwięków, które
potęgują strach. Zobaczymy jak minie noc. W każdym razie, wracając
do planu dnia, to o 13:00 byliśmy już na plaży. Żarówa na niebie niemal
w zenicie, upał nie z tej Ziemii. Plaża, jak zresztą sama jej nazwa
wskazuje, długa, a woda w morzu gorąca. Co zaskakuje - jest tutaj
niesłychanie cicho! Ludzie, których nie ma aż tak wielu, opalają się w
rozsądnych odległościach od siebie. Wynajęliśmy parasol i dwie maty na
cały dzień za 10 RM, chociaż przeleżeliśmy na plaży jedynie kilka
godzin. W jednej z kilku restauracji zjedliśmy dwa posiłki.
Spodziewaliśmy się cen astronomicznych, ale zostaliśmy pozytywnie
zaskoczeni. Za kolację w postaci grillowanego mięsa z rekina,
pieczonych ziemianków, surówek, owoców na deser i napoju zapłaciliśmy
po 15 RM od osoby. Teraz spoglądamy na niebo z tysiącem gwiazd i coraz
bardziej przerażają nas nocne odgłosy dżungli oraz wątpliwość czy
będziemy dzisiaj spali sami czy też z niespodziewanym gościem o
śliskiej skórce.
21 lipca | godz. 14:19
| napisał: Ania
Przystanek
w Pulau Perhentian miał dwa oblicza: dzienne i nocne. Pierwsze to
przede wszystkim: plaża z delikatnym piaskiem, ciepłe morze, bez
którego nie można by wytrzymać upału, relaks, wspaniałe widoki i dobre
jedzenie. Posiłki, jakie spożywaliśmy, składały się głównie z owoców
morza. Jedliśmy zatem ośmiorniczki, kawałki krabów i krewetki. Warto
wspomnieć także o rekinie grillowanym, jednak ten średnio mi smakował.
Specyficzne mięso, pewnie na wielu innych mięsach chowane. Nie
zastanawiajmy się już jednak nad tym, co albo kogo rekin zjadł, zanim
my go zjedliśmy. Drugie oblicze wyspy to oblicze nocne. O zgrozo, co ja
przeżyłam pierwszej, nieprzespanej nocy. Wrzaski, huki, pomrukiwania,
chrobotania i inne dziwne odgłosy, jakie wydawała z siebie dżungla,
przyprawiały mnie o zawrót głowy. Należy dodać do tego moją wyobraźnię
i gotowe. Kiedy Mateusz spał już w najlepsze pod naszą śmierdzącą
moskitierą, ja zastanawiałam się, która godzina i kiedy zacznie
światać. Trzy jaszczurki (właściwie to jaszczury), które były częścią
umeblowania baraku, obok dwóch pryczy i moskitiery, nawoływały się
ciągle i biegały tymi swoimi krótkimi łapkami po belkach stanowiących
dach domku. Hałas niemiłosierny panował wokół. Mimo to jakoś
przetrwałam. Rano postanowiłam zaprzyjaźnić się z jaszczurkami
(patrzyłam, podziawiałam i wmówiliśmy sobie, że nie są groźne, bo to
przecież ziomki Edka). Zadziałało, bo drugiej nocy dzwięki puszczy
tropikalnej nie przeszkadzały mi już w ogóle. Jedyne, co drażniło, to
nietoperze. Kiedy zapadał zmrok netoperki zaczynały kołować tak nisko,
że baliśmy się, aby nie wplątały się we włosy. Znam taką historię z
dzieciństwa. Obyło się bez konieczności obcinania włosów z nietoperzami
pomiędzy nimi. Tak właśnie wspominam pobyt w P. P. Ciekawy, trzymający
w napięciu i odprężający jednocześnie. Dziś rano spakowaliśmy się i w
dalszą drogę. Jedziemy w góry do Cameron Highlands, aby trochę odpocząć
od słońca. Przed nami trasa 6 godzin spędzonych w minibusie, który jak
się okazało, jest cały tylko dla nas. Wygodnie będzie zatem.
22 lipca | godz. 11:00
| napisał: Mateusz
Cameron
Highlands to najbardziej znany w Malezji region górski. Jednocześnie,
dzięki żyznym glebom i mikroklimatowi ze stosunkowo niskimi
temperaturami, jest ważnym ośrodkiem rolniczym. Na jego obszarze,
położonym na wysokości 1.300-1.600 m n.p.m. (najwyższe szczyty mają
ponad 2.000 m) powstało kilka turystycznych miejscowości. Im
bardziej zbliżaliśmy się do celu, tym bardziej zdawałem sobie sprawę,
czego jeszcze brakowało podczas tej wycieczki: malowniczych krętych
dróg, górskich widoków naokoło i miasteczek w dolinach! A takie
krajobrazy lubię najbardziej. Kierowca minibusa wysadził nas przed
jednym z hoteli (prawdopodobnie zaprzyjaźnionym) przy głównej ulicy
miejscowości Tanah Rata. Dobrze się złożyło - nie mieliśmy żadnych
noclegów rozeznanych, robił się późny wieczór, a warunki i cena
odpowiadały nam. Zajęliśmy dwójkę za 30 RM. Toaleta (pierwszy raz na
naszej trasie jedynie kucana) i prysznic (jest ciepła woda!) wspólne,
ale jeszcze nikogo oprócz nas nie widziałem tam. Pozostałe pokoje na
piętrze mają prawdopodobnie swoje łazienki. Jest stosunkowo chłodno, co
stanowi idealną odmianę po niemiłosiernych upałach na wyspie. Udaliśmy
się na wieczorny spacer, którego głównym celem była kolacja. Pierwszych
kilka restauracji, prowadzonych i obsadzonych przez Chińczyków,
ominęliśmy szerokim łukiem. To ze względu na zapachy, do których wciąż
mamy uraz i odgłosy charkania oraz plucia. Następnie zaczęły się
restauracje indyjskie, których zapach akurat był niezwykle zachęcający.
Usiedliśmy w jednej z nich. Ania zamówiła "Banana Leaf Set" za 6 RM.
Zestaw okazał się bardzo ciekawym daniem podanym na liściu banana, a
składającym się z ryżu, wafelków kukurydzianych, kurczaka w sosie curry
i kilku kupek warzyw ugotowanych bądź usmażonych w aromatycznych
sosach. Wszystko bardzo apetyczne, a je się to rękami! Dokładnie prawą
ręką, gdyż lewa służy tutaj raczej po posiłku, w toalecie. Ja zjadłem
naleśnika z bananami i lodami za 2,50 RM. Dzisiaj, jak na razie,
jesteśmy po dwóch posiłkach u zaprzyjaźnionych już Hindusów. Jest tanio
i przepysznie. Sprawdza się powiedzenie, że przez żołądek do serca.
Jesteśmy już prawie zdecydowani na kolejne wielkie wakacje, może za
rok... Poza tym udaliśmy się na pieszą wycieczkę do jednej z lokalnych
plantacji herbaty. Szliśmy ponad godzinę, ale warto było. Na miejscu
spacer pomiędzy krzaczkami herbacianymi oraz degustacja lokalnego
produktu. Do naszego miasteczka wróciliśmy autostopem - starym mocno
tuningowanym Mitsubishi z przebasowanymi beatami, słyszalnymi wiele
metrów za i przed nami. Zabrali nas młodzi Malajczycy ze stolicy,
którzy do Cameron Highlands przyjechali na weekend w celach
rozrywkowych.
24 lipca | godz. 03:25
| napisał: Mateusz
Wczoraj,
jak na cały dzień, zorganizowaliśmy sobie zaledwie dwie godziny
atrakcji. Lokalnym autobusem (bilet 1 RM) dojechaliśmy do "Butterfly
Garden", ogrodu zlokalizowanego dwie miejscowości dalej. W zamkniętym
pomieszczeniu o wielkości kilkuset metrów kwadratowych spaceruje się
tam wśród bujnej roślinności i swobodnie latających setek motyli, dość
dużych, tropikalnych. Poza tym jest kilka klatek i terrariów z
jaszczurkami, skorpionami i lokalnymi owadami. Ogród nie zachwycił nas
specjalnie, chciaż niektóre okazy były ciekawe. W górach naprawdę
odpoczywamy. Sprzyja temu temperatura (poniżej 20 stopni) i charakter
miejscowości (właściwie to tylko jedna ulica, na której cokolwiek
dzieje się, wcale nie taka długa). Jak zwykle sporo jemy i oglądamy
filmy na iBook'u. Dzisiaj opuszczamy Cameron Highlands. Najpierw
jedziemy lokalnym autobusem do oddalonego o dwie godziny drogi
miasteczka Tapah. Na miejscu rozejrzymy się, pewnie znów leniwie
spacerując, a wieczorem ruszamy stamtąd nocnym autobusem do Singapuru.
Korzystając z nadmiaru wolnego czasu i darmowego WiFi (chociaż
dostępnego tylko z laptopem na zewnętrznym parapecie okiennym) zacząłem
rozglądać się dzisiaj za noclegami w Singapurze. Wygląda na to, że o
cenach, do których przywykliśmy, możemy zapomnieć. Najtańsze pokoje
dwuosobowe kosztują w granicach 100 zł za noc - wszystkie hotele w tej
cenie, z którymi kontaktowałem się, niestety zajęte! Udało mi się
natomiast zarezerwować dwa łóżka w wieloosobowej sali w hostelu "The
Inn-Crowd", co będzie nas kosztowało prawie 70 zł za parę za noc.
25 lipca | godz. 03:05
| napisał: Mateusz
Tapah
to malutka miejscowość, o której nasz przewodnik nawet nie wspomina.
Nic dziwnego - nie ma tam kompletnie nic, oprócz dwóch ulic z niską i
chaotyczną architektonicznie zabudową. Na parterze każdej kamienicy
jakiś lokal - przemieszanie restauracji hinduskich, chińskich i
malajskich, sklepów o różnorodnym asortymencie, punktów naprawy
motocykli i zakładów fryzjerskich. Panuje ogólny brud i bałagan.
Spędziliśmy tam 8 godzin, nudząc się strasznie. Dwie godziny zeszły nam
na spacerowaniu w jedną i w drugą stronę wspomnianymi dwiema ulicami.
Kolejne dwie godziny sączyliśmy mrożoną kawę (przepyszna, w dużym
pucharze: 1,20 RM) i czytaliśmy książki. Wreszcie rozsiedliśmy się w
KFC (zestaw filet+frytki+napój: 6,30 RM), gdzie był dostępny
bezprzewodowy internet. Wtedy czas zaczął szybciej mijać... Nocny
autobus podjechał z godzinnym opóźnieniem. Szybko jednak zapomnieliśmy
o tym, ciesząc się z komfortu panującego w nim: trzy rzędy siedzeń
rozkładanych prawie jak łóżka, z podnóżkiem włącznie. Jechało się
bardzo wygodnie, prawie cały czas autostradą (bilet: 53 RM od osoby).
Od czasu do czasu zatrzymywaliśmy się przy dużych centrach obsługi
podróżujących, podobnych do tych, które są nam znane z Europy
Zachodniej. Przy każdym była ogromna stacja benzynowa (cena litra
diesla 1,58 RM, czyli 1,30 zł!!!) i przyzwoite restauracje wraz z
czystymi toaletami. O 5:30 dojechaliśmy do Singapuru. Jest to małe
(niewiele ponad 600 km kwadratowych), bogate i niezwykle nowczesne
państwo. Leży na wyspie o tej samej nazwie, na południowym krańcu
Półwyspu Malajskiego, zaledwie 100 km od równika. Do Singapuru należy
także kilkadziesiąt wysepek (często niezamieszkałych), otoczonych w
większości rafami koralowymi. Ludność tutejsza to istna mieszanina
Malajów, Chińczyków, Hindusów i Europejczyków. Językiem urzędowym jest
angielski, a waluta to dolar singapurski (S$), warty ok. 1,85 zł. Teraz
znowu czekamy... Minęła 6:00, jesteśmy przed wejściem do naszego
hostelu, a recepcję otwierają o 8:00...
26 lipca | godz. 16:02
| napisał: Mateusz
Nie
oszukujmy się - do Singapuru, mając w sercach ciepłe wspomnienia z
Hongkongu, przyjechaliśmy przede wszystkim na zakupy. Wczorajszy dzień
zaczęliśmy zatem od głównej handlowej arterii miejskiej Orchard Road.
Jest przy niej zlokalizowanych kilkadziesiąt ogromnych galerii
handlowych. Wszystkie klimatyzowane, bardzo nowoczesne, gustowne i
wysokiej jakości. W środku liczne butiki - zarówno znanych światowych
marek, jak i regionalnych. Zazwyczaj dwa piętra każdej z galerii
oferują gastronomię. Na wyższych kondygnacjach są luksusowe
restauracje, a w podziemiach bary szybkiej obsługi (od Starbucks'a i
Subway'a do licznych straganów z chińskim i hinduskim jedzeniem). Po
zasięgnięciu informacji udaliśmy się na peryferie miejskie do outletu
Esprit'a. Wyszliśmy stamtąd zadowoleni. Ceny odzieży są niestety wyższe
niż w Hongkongu, ale za sprawą letnich wyprzedaży i tak
atrakcyjniejsze, niż w Polsce. Pozytywnie zaskoczyły nas ceny jedzenia:
za S$2,50 można się najeść w kuchni chińskiej czy hinduskiej, a zestawy
w Burger Kingu wahają się w granicach S$5 - S$7. Kawa w okolicach S$1,
podobnie puszka Coli czy woda. Piwo, jak w Malezji, bardzo drogie - od
S$3 za małą puszkę w sklepie spożywczym. Ceny transportu warszawskie,
czyli za metro płaci się S$0,90 - S$1,70 w zależności od długości trasy. Ale
ileż można kupować? Wieczorem udaliśmy się na spacer w rejon dzielnicy
kolonialnej i rzeki, której nadbrzeże zagospodarowano gustownymi i
drogimi restauracjami. W tle ulokowała się dzielnica biznesu z
drapaczami chmur. W pobliżu jest też znany na całym świecie Hotel
Ruffles i charakterystyczna dla Singapuru opera. Dzisiaj
rozpoczęliśmy dzień od wizyty w "Asian Civilasations Museum". Oglądając
eksponaty z rozwoju cywilizacji poszczególnych krajów tej części
świata, przeplatane licznymi pokazami multimedialnymi i interaktywnymi
zabawami, dowiedzieliśmy się o Azji znacznie więcej, niż z przewodnika.
Następnie udaliśmy się do China Town, dzielnicy z uroczymi kolorowymi
domkami i eleganckim targiem. Wszystko było takie śliczne, że daleko
temu widokowi do prawdziwych Chin. Wieczorem raz jeszcze pojechaliśmy
na Orchard Road, ale tym razem już rekreacyjnie. Po zmroku (większość
sklepów jest czynna do 22:00, restauracje dłużej) główna ulica handlowa
mieni się tysiącem barw. Spacerowaliśmy i obserwowaliśmy
Singapurczyków. Są to ludzie zadbani i modnie ubrani. Po pracy tłumnie
przesiadują w licznych restauracjach. Spacerując pomiędzy tym
wszystkim czuje się powiew wielkiego świata i bogactwa. Człowiek zdaje
sobie wtedy sprawę z tego, jak daleko nam jeszcze w Polsce do dobrobytu
i jak wielu lat potrzeba, aby dogodnić kraje rozwinięte. Poza tym, co
już jest bardziej kwestią kultury lokalnej, dużą wagę przywiązuje się
do estetyki i czystości. Widać to na przykład w pięknie przystrzyżonych
i zagospodarowanych terenach zielonych, których jest bardzo wiele.
Singapur słynie z drakońskich kar za zaśmiecanie ulic lub porządku - na
przykład za przejście przez ulicę w niedozwolonym miejscu.
28 lipca | godz. 11:52
| napisał: Mateusz
Nasze
miejsce noclegowe w Singapurze było bardzo ciekawe. Wcale nie
przeszkadzało nam to, że śpimy w 6-osobowej sali, gdyż międzynarodowa
atmosfera podróżników i kolejne kontakty towrzyskie rekompensowały
wszelkie niedogodności. Podobnie jak cały Singapur, hostel był bardzo
czysty. W cenie mieliśmy między innymi darmowy internet bezprzewodowy i
samoobsługowe śniadanie. Polegało ono na tym, że w kompletnie
wyposażonej kuchni samemu przyrządzało się to, na co miało się ochotę,
spośród dostępnych darmowych produktów (jajka, tosty, dżemy, kawa,
herbata...). Wymeldowaliśmy się stamtąd po 13-tej i udaliśmy się na
pobliski dworzec autobusowy, z którego pojechaliśmy do Johor Bharu
(S$2,40 od osoby). To pierwsze miasto za granicą po malezyjskiej
stronie. Z Johor Bharu luksusowym autobusem (14,30 RM) do oddlonej o
trzy godziny drogi Melakki. Melakka to ważna miejscowość na
turystycznej mapie Malezji. Za panowania sułtanów była jednym z
najważniejszych i największych ośrodków handlowych w tej części świata.
Ma uroczą starówkę, zbudowaną tutaj za czasów panowania Holedndrów i
wciąź jest istotnym ośrodkiem przemysłowym. Dojechaliśmy tam wieczorem
i najpierw zabraliśmy się za szukanie noclegu, w niedalekiej okolicy
centrum. Większość hoteli była albo zajęta albo w cenie powyżej 50
RM za dwójkę. W końcu udało nam się trafić do "Malacca Youth Hostel",
gdzie za 40 RM mieliśmy niezbyt ładny pokój, ale za to dwójkę z
łazienką i klimatyzacją. Jako pierwsze na trasie wieczornego spaceru
ukazały nam się dwie potężne galerie handlowe, na zwiedzanie których
zeszły nam ze trzy godziny. Później poszliśmy w stonę "Dutch Square",
na którym stoi czerwony gmach Stadthuys - niegdyś ratusz, obecnie
muzeum. Tuż obok, wzdłuż kanału, ciągną się knajpki - również w dość
holenderskim stylu. Trafiliśmy jeszcze tego wieczoru do China Town,
gdzie w piątki i soboty (mieliśmy szczęście!) odbywa się nocny targ
"mydła i powidła". Zachęceni widokiem pucharu lodowego, który był
konsumowany przez skośną młodzież, zasiedliśmy do jednej z ulicznych
restauracji na skosztowanie podobnego deseru. Gdy podano nam
śmietankowe lody o smaku cebuli, z fasolą i makaronem, po raz kolejny
obiecaliśmy sobie, że więcej u Chińczyków nie jemy! Dzisiaj rano
odbyliśmy jeszcze jeden spacer naokoło starówki uroczej Melakki. Teraz
jedziemy autobusem do ostatniego punktu tegorocznej wakacyjnej
wycieczki - do Kuala Lumpur. Na szerokiej autostradzie potężny korek,
ale nie ma tego złego - za oknem wspaniałe widoki w postaci pagórków
gęsto porośniętych lasem palmowym.
29 lipca | godz. 19:31
| napisał: Mateusz
Po
przyjechaniu do stolicy Malezji wzięliśmy taksówkę (10 RM), która
zawiozła nas do zarezerwowanego przez internet hoteliku "Pondok Lodge".
Mamy w nim dość czystą, ale malutką dwójkę - co prawda bez okna, ale ze
śniadaniem i klimatyzacją, w cenie 55 RM za noc. Jak na Kuala Lumpur do
dobra cena, zwłaszcza, że "Pondok Lodge" ma dogodną lokalizację. Mieści
się pomiędzy nowoczesnym centrum, zwanym "Złotym Trójkątem", a China
Town. Tego samego wieczoru udaliśmy się do wielkiej galerii handlowej
"Suria KLCC", zlokalizowanej tuż przy Petronas Tower, czyli biurowcu o
dwóch wieżach, który jeszcze do niedawna był najwyższym budynkiem na
świecie. Wizyta warta spędzonych kilku godzin, chociaż w środku
znajdowały się w większości butiki najdroższych na świecie projektantów
mody, na których nas nie stać. Ciekawostka: bardzo droga jest tutaj
"Zara", natomiast niewiarygodnie tanie obuwie "Bata". W przystępnych
cenach są również "Diesel" i "Quicksilver", które w Europie należą do
marek raczej z wyższej półki. Dzisiejszy dzień poświęciliśmy przede
wszystkim na zakupy - już jedne z ostatnich. Najwięcej czasu
spędziliśmy na targu ulicznym w China Town oraz ogromnym domu towarowym
"Central Market", w którym dominuje mała sztuka: pamiątki, ręcznie
szyte tkaniny, rękodzieła w drewnie oraz brązie itd. Mieliśmy również
okazję przejechać się nowoczesną kolejką miejską, która bezszelestnie
mknie na magnetycznej szynie zawieszonej kilkanaście metrów nad
głównymi ulicami miasta. Kuala Lumpur to miasto kontrastów.
Nowoczesne centrum rozbudowuje się w pionie - na podobieństo Singapuru.
Trudno jednak porównywać oba miasta. W stolicy Malezji jedynie
niewielka dzielnica jest modna i elegancka. Tam toczy się wielki
biznes, ekskluzywne życie nocne i są pieniądze. Gładkie chodniki,
fontanny i przystrzyżona zieleń (jakby na pokaz) kontrastują z tym, co
można zobaczyć poza "Złotym Trójkątem", czyli brud, smród, sterty
śmieci i życie na ulicy, podobnie jak w Kota Bharu. Tym samym jest
również zupełnie inaczej, niż w Bangkoku, który nie jest aż tak
nowoczesny, ale za to w miarę jednolity. W stolicy Tajlandii są
wspaniałe zabytki, których w Kuala Lumpur brakuje.
31 lipca | godz. 22:41
| napisał: Mateusz
Ostatni
dzień naszej wakacyjnej podróży minął szybko, chociaż bez sukcesów.
Mieliśmy w planie pobudkę o 7:00 i wycieczkę na wieże Petronas Tower.
Niestety o tak wczesnej porze tym razem nie udało nam się wstać -
obudzeni po 10-tej musieliśmy zrezygnować z wież. Ilość wejść na
Petronas Tower jest limitowana, a wejściówki są rozdawane od godziny
8:00 do wyczerpania zapasów. Zazwyczaj, jak donoszą fora dyskusyjne, po
8:30 już nie ma nawet co próbować. Mieliśmy w zanadrzu plan wjechania
na inną wieżę (telewizyjną), aby nie umknął nam widok miasta z góry.
Jednak będąc prawie na miejscu znów zrezygnowaliśmy, tym razem ze
względu na cenę - 20 RM od osoby nie było naszym zdaniem warte kilku
minut atrakcji. Pojechaliśmy na drugi koniec miasta do Narodowego
Meczetu. Z wycieczki również nici... Byliśmy tam o 13:30, a zwiedzanie
jest możliwe w godzinach 9:00-12:00 i 15:00-16:00... Kolejnym punktem
programu były ostatnie zakupy na China Town, ale nie znaleźliśmy tym
razem niczego godnego uwagi. O 19::00 przyjechała pod nasz hotel
zamówiona taksówka i za 75 RM zawiozła nas na lotnisko. Podróż zajęła
grubo ponad godzinę, ale i tak mieliśmy spory zapas czasu. Kilka minut
przed pierwszą w nocy, kiedy nasz samolot oderwał się od ziemii,
pożegnaliśmy Malezję. W czasie prawie miesięcznej wycieczki
odwiedziliśmy cztery kraje, które zdecydowanie różnią się od siebie. O
ile w buddyjskich Kambodży i Tajlandii można dopatrzyć się podobieństw
kulturowych, o tyle dzieli je przepaść pod względem rozwoju
gospodarczego. Z kolei Malezja to już inny świat, wielokulturowy - nie
tylko muzułmański, lecz także hindusko-chiński. Singapur nie pasuje do
pozostałych części puzzli, bo jest nowoczesną metropolią, która co krok
przypomina wielkie europejskie miasta. Wszędzie byli przesympatyczni
ludzie, chociaż w Kambodży najszczerzej uśmiechali się, a w Tajlandii
najwięcej nas naciągali. Tajlandia to kraj wspaniałego jedzenia,
chociaż hinduska kuchnia w Malezji również okazała się rewelacyjna.
Bardzo różnią się również od siebie trzy wielkie metropolie: Bangkok,
Kuala Lumpur i Singapur, ale żadne z tych miast nie zachwyciło mnie
bardziej niż Hongkong. Szczęśliwie zdrowie oraz dobra passa dopisywały
nam przez cały pobyt. Po Kambodży znacznie spadła nam średnia
wydatków, która ostatecznie wyniosła 135 zł na parę na dobę (w tym
noclegi, wyżywienie, przejazdy, drobne zakupy, wstępy, wycieczki).
Noclegi kosztowały najmniej w Tajlandii: średnio 24,50 zł/parę, a
najwięcej w Singapurze: 70 zł/parę. Na jedzenie 2-4 posiłków dziennie w
restauracjach przez cały wyjazd wydaliśmy w sumie 946 zł.
Oszczędzaliśmy tam, gdzie miało to sens, w każdym razie nigdy na
jedzeniu. Nie żałowaliśmy też sobie na różnego rodzaju rozrywki - w
końcu to wakacje. Niestety zdecydowanie największe wydatki ponosi się
przed wyjazdem: bilety lotnicze, wizy, szczepienia. Dziękujemy
wszystkim, którzy poprzez czytanie bloga i ciepłe słowa, byli podczas
podróży razem z nami. Za rok zapraszamy na kolejną przygodę.